- Sauerteig – powiedziała Lisa. – U nas to się nazywało Sauerteig.
***
Maria-Klara postawiła nogę na ławeczce, by poprawić skarpetkę, która
zwinęła się w miniwałeczek i uwierała nieco nad piętą.
Maria-Klara biegła parkową alejką.
Szczupła, jasnowłosa, czterdziestoletnia.
Jak każdego ranka, w świetle wschodzącego słońca, które z minuty na
minutę grzało coraz mocniej.
Rodrigo pomylił się i zadzwonił z życzeniami wczoraj. A może nie
pomylił się wcale, tylko chciał być pierwszy – pomyślała. To już tak dawno, już
przestała jej przeszkadzać pamięć o spędzonych razem latach, które były jak
staczanie się w przepaść po śliskim zboczu.
Z bardzo wysokiej góry. Na początku przecież skoczyliby za sobą w
ogień, gotowi oboje tańczyć na ulicy i śpiewać o miłości. A potem..., potem jej
mąż, coraz bardziej zapętlony między pretensjami swojej matki „kiedy w końcu”,
ironicznymi spojrzeniami brata i jej, Marii-Klary smutkiem, nie wytrzymał
presji. Coraz więcej rzeczy zaczynało go drażnić, coraz częściej mówił słowa,
których potem żałował, ale one nie chciały zniknąć, cofnąć się, i nie można
było zaczynać ciągle od nowa: uznajmy, że to się nie stało, nie słyszeliśmy
tego, to przecież nie ja, nie ja prawdziwy.
Kiedy powiedziała, że odchodzi, przez parę dni budził się rano,
próbując wierzyć, że to nie jest rzeczywistość, że wystarczy mocno potrząsnąć
głową, ramionami, szarpnąć się w sobie i otworzyć oczy – i co wtedy? Co miało
się okazać, jak daleko chciałby się cofnąć? Rok, dwa, może do dnia, kiedy się
poznali, gdy powiedział jej, że ma słońce w oczach?
Na początku po rozwodzie myślała, że z nikim się nie zwiąże, bo po co,
skoro nie może mieć dzieci. Był to dobry
pretekst, żeby nie myśleć o chwilach, w których nie była pewna, co zaraz
usłyszy – krzyk czy szept. By nie wspominać tego ucisku w klatce piersiowej,
który ustępował tylko wtedy, gdy Rodrigo wyjeżdżał na dłużej niż dwa dni. Jeden
jedyny powód, jej bezpłodność, pozwalał banalizować inne, bo wydawał się
najbardziej bolesny.
Dlatego gdy poznała Johna, od razu mu powiedziała. Wspólne zadania w
Instytucie Naukowym w Berkeley sprawiły jednak, że zaprzyjaźnili się i
odkrywali coraz więcej wspólnych miejsc. Gdy zdała sobie sprawę, że go kocha,
nie chciała o tym mówić.
Ale on i tak wiedział.
Gdy dziś rano wychodziła na poranne bieganie, pogłaskała śpiącego męża po
krótko obciętych włosach, a on uśmiechnął sie przez sen. Zajrzała do sypialni
dziewczynek: Marion i Alice spały, jedna odkryta, druga zawinięta w kołderkę,
jak zwykle. To cud, pomyślała. Sześć lat temu, gdy się urodziły, nie była pewna.
Nie była pewna, czy to prawda; przez parę dni bała się, że gdy rano otworzy
oczy, okaże się, że są tylko snem.
Biegnąc, miała słońce na ramionach. Lubiła je tak nieść, jak ciepły
płaszcz.
***
- Sauerteig, to się nazywało Sauerteig – babcia Lisa przechowywała w
pamięci wiele niemieckich słów, których
od dawna nie używała.
***
Maria-Klara sięgnęła do kieszonki zamkniętej na rzep, by wyjąć telefon.
Zawibrował sygnał maila; nie chciała czekać, aż dotrze do domu. Zwolniła do
szybkiego marszu.
„Czterdzieści lat temu o 6.40 urodziłaś się, sprawiając nam ogromną
radość – tata Jurgen”.
Uśmiechnęła się, wzruszona, a potem roześmiała się głośno, płosząc
wiewiórkę. Niezawodny, zawsze o tej samej porze, każdego roku. Stałość,
pewność, gwarancja świata. Tego, że rzeczy istnieją, są obok, prawdziwe. To
drzewo o ciepłej korze, kamyk, który uciekł spod buta, ptak.
Dziś wieczorem spotkają się i będzie mogła posłuchać, jak zawsze,
dawnych historii.
Od jakiegoś czasu tata pisał wspomnienia z dzieciństwa w Ostpreussen na
północy Europy. Pierwsze lata znał tylko z opowieści, to jasne. Mieszkał z
matką Lisą, i jej rodzicami, wszyscy zresztą trzymali się razem. Potem była wielka
ucieczka nad Zalew Wiślany, w czasie której umarł dziadek.
I powrót. Tak samo długotrwały, męczący, choć paniczny niszczący strach
zmienił się w niepokój i niepewność. Tego wszystkiego nie pamiętał; jego
pierwsze wydobyte z pamięci wrażenia wiążą się z Lisą. Wydawała mu się jakoś
niedostępna – owszem, przytulała go, sadzała na kolanach, ale było tak, jakby
myślała o czym innym, spięta w oczekiwaniu i bólu.
W końcu zdał sobie sprawę, że nie ma ojca.
Że Lisa patrzy w okno z gasnącą nadzieją.
Latami.
Aż kiedyś ktoś zapukał do drzwi.
Miał wrażenie, że serce zatrzymało mu się na chwilę. Ciotki i kuzyni
nie pukali, wchodzili jak do siebie, taki był zwyczaj. Sąsiedzi stukali w
drzwi, ale tak sygnalnie, żeby dać znać, a potem od razu naciskali klamkę.
Lisa podeszła do drzwi i zatrzymała się na chwilę.
Zapukano ponownie.
Omiotła wzrokiem kuchnię, jakby szukając w poukładanych sprzętach
odpowiedzi. A potem otworzyła.
Za progiem stał mężczyzna. Chudy, o włosach koloru lnu, z blizną
biegnącą przez policzek i połowę szyi.
Lisa bez słowa nastawiła wodę na kawę zbożową i zaczęła podgrzewać
zupę.
Wyjechali dwa miesiące później, najpierw do Hamburga, a po dwóch latach
do Berkeley, do krewnych.
Dziadek F. - myślała Maria-Klara, wbiegając w alejkę prowadzącą w stronę ulicy.
Tak bardzo niewiele brakowało, dosłownie milimetr, i wtedy nigdy by nie
wrócił. Kto wie, jak potoczyłyby się losy taty i babci Lisy, gdzie byliby teraz.
Wówczas w Berkeley Jurgen poszedł do szkoły i w końcu na studia
prawnicze, gdzie spotkał Miriam. Maria-Klara uwielbiała słuchać historii o tym,
jak pierwszy raz zobaczył swoją przyszłą żonę: siedziała w parku uniwersyteckim
na ławce. Drobniutka dziewczyna pochylała się nad książką, a on widział tylko
jej plecy i długie proste ciemne włosy. I wtedy się w niej zakochał, po prostu.
***
- Sauerteig – powiedziała babcia Lisa. – Za każdym razem, kiedy robisz chleb, trzeba trochę
zostawić, żeby mieć na następny raz. Inaczej wszystko przepadnie.
***
Dobiegła do schodów, zwalniając już kilkadziesiąt metrów wcześniej.
Oparła prawą nogę o stopień i trochę się porozciągała. Potem lewą nogę.
Podniosła się i spojrzała na słońce, na dwa wróble na znaku drogowym kierującym
do centrum miasta.
Trzy stopnie schodów.
Zatrzymała się na chwilę.
Potem nacisnęła klamkę.
***
Jestem Anną. Córką Jurgena, wnuczką Lisy i Dziadka F.
Dziadek F. nigdy nie wrócił.
Nie wiem, ile milimetrów zabrakło.
Gdyby wrócił, być może nie byłoby mnie.
Może tata wyjechałby z rodzicami.
Na przykład do Berkeley.
Jaki byłby jego świat beze mnie?
A jaki jest jego świat bez Marii-Klary?
świetne, serio
OdpowiedzUsuńi jak pięknie wplotłaś siebie w to "gdyby"
czekam na kolejne wpisy :*
Dziękuję :)
UsuńJa czekam na następny pisarski mus.
Jak się długo nie zdarzy, to wstawię coś starszego.
tak, trzeba kultywować. inaczej wszystko przepadnie.
OdpowiedzUsuń:*
Wiesz, ja jestem w zasadzie mało kultywująca.
UsuńRaczej chodziło mi o to, jak możliwy jest świat bez Marii-Klary. Bo jej nic nie pomogło - nie ma leku na nieistnienie.
:"
my wszyscy, jak Twój chleb na zakwasie, jesteśmy po części kontynuacją, więc kultywujemy poprzez samo istnienie.
Usuńdopuszczasz możliwość istnienia światów równoległych?
Zakładam, że ich nie ma.
UsuńChoć oczywiście to co innego niż posiadać pewność :)
Aniu, podczytuję Cię od jakiegoś czasu. Bardzo to polubiłam. Więc i Ciebie. :) Pierwsza krótsza forma (czyli dłuższa) też mi się podoba.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Cię bardzo słonecznie z Pomorza. Słonecznie, bo nam tu akurat słońce wyszło. Czego i Tobie życzę. :)
Miło mi w takim razie Cię powitać:)))
Usuń(Musiałam założyć aż trzy blogi, żebyś się ujawniła :))))
:)
UsuńJa kocham wszystko co piszesz :*
OdpowiedzUsuń:*
UsuńSpokojnie się zachwycam.
OdpowiedzUsuńWeronika nie wierzy, że w innej sekundzie, innej konstelacji genów, nie byłaby sobą.
Jest przekonana, że zaistniałaby w każdej sytuacji, nawet zupełnie wykluczającej.
A Marii-Klary, tej Marii-Klary, nie było, nie ma i nie będzie, do końca świata i codziennie od nowa.
UsuńCzyli uporczywie jej nie ma - jak mówi poetka.
UsuńAniu, jakos tak naturalnie mi to wyszło i przeczytałam tekst od końca. dopiero potem, na drugi dzień, od początku. taka ze mnie hypertekściara ;)
OdpowiedzUsuńjak zwykle u Ciebie, zachwycają mnie przenikania światów i dusz.
czekam na dlasze wpisy, ale rozumiem, że pisać na siłę się nie da, wieć może pwiem lepiej: czekam na Twoje natchnienie.
ps. zaszczyt to być tutaj w linkach.
x
Ej, no nie rób sobie jajkuf...;)
UsuńBo jak uwierzę, to popadnę w samouwielbienie i stanę się nieznośna ;)
:*
raczej Ci to nie grozi: w Twym pisaniu są czyste intencje.
Usuń„Czterdzieści lat temu o 6.40 urodziłaś się, sprawiając nam ogromną radość – tata Jurgen”. - to zdanie sprawiło, że najpierw zaczęłam płakać, tak niespodziewanie, w jednej sekundzie, a potem dopiero zdałam sobie sprawę, że to dlatego, że mój Tato już nie złoży mi żadnych życzeń i to otworzyło we mnie tamę, jak się okazuje wciąż nie wylanych łez. Niech lecą, mam wrażenie, że tylko czekały na sygnał, a ja się dusiłam ostatnio coraz bardziej i bardziej, byłam skrajnie wyczerpana i nie wiedziałam czemu. Nie było to Twoim zamiarem, ale dziękuję.
OdpowiedzUsuńdobre. niedopracowane, nie wiem jeszcze gdzie, ale dobre.
OdpowiedzUsuńchociaż ja krytyk nie jestem, to się nie znam.
pisz, może z tego książkę zrobisz?
Miło, że wpadłaś Futrzaczku. Szkoda, że nie wiesz, gdzie niedopracowane, uwagi czytelników bezcenne są :)
UsuńJak wyczaisz, to daj znać ;)
nie, bo źle to ujęłam, sama nie wiem o co chodzi, czytam to już trzeci raz i gdzieś mnie drażni ale sama nie wiem gdzie:)
UsuńCałościowo ok.
hej :) wpadłam.. poczytałam... poczułam się jak u siebie (i tło nie ma tu nic do rzeczy) :D
OdpowiedzUsuńzdjęcia na pozostałych blogach wspaniałe - artystyczna dusza wyziera z każdego piksela twoich blogów.
mogę przycupnąć?
Pozdrawiam serdecznie :)
Witam u mnie serdecznie, bardzo się cieszę :)
Usuńprzeczytałam z przyjemnością:)
OdpowiedzUsuńna więcej czekam:)
Miło mi:)
UsuńA ja czekam na mus pisarski.